Dzień pierwszy dziennika. Jeśli dziś jest poniedziałek to nie ma ze mną mojej Krysi... :(

Tradycji stało się zadość. Kilka godzin nudów, polerowania powierzchni płaskich w barze w oczekiwaniu na ten jeden moment. Ten moment to jedna krótka chwila kiedy Hiszpanie stwierdzają, że czas posadzić tyłki na krzesełkach i sobie popić i "popikać" (od czasownika "picar", który tutaj można tłumaczyć jako kęszenie, dziabanie? jakiejś jedzeniowej drobnicy).

Towarzystwo rozsiadło się na wszystkich 9 stolikach w przeciągu niespełna 10 minut. Jak zawsze w takich okolicznościach poczułem ciśnienie, nerw mną szarpnął i zaczęła się obłędna gonitwa od stolików na pasillo do baru i z powrotem. Zamówienia, napoje, tapas, żafrełko takie i owakie. Fajnie, super, zarabiamy, tylko dlaczego do k.. nędzy wszyscy na raz??

No tak. To Hiszpania, tu żyją Hiszpanie, a oni wszystko robią razem, w jednej chwili. Indywidualizm tu się nie przyjął. Z koniem kopać się nie idzie, na klientów obrażać też bez sensu, trzeba gonić od stolika do stolika. nie wnerwiać się kiedy jedna Pani wymownym gestem uzmysłowi Ci, że się guzdrzesz, że jak nie nadążasz to Twój problem.

Pewnie, ze mój. Ćwiczę szerokie uśmiechy. Myśli podłe, czarne spycham głęboko w podświadomość. Cana, cerveza sin alcohol. Si, Claro. Vale. Zadzieram kiecę i lecę. (mam taką zapaskę kelnerską z kangurzą kieszenią, a w niej notatnik umęczony z samokalkującymi kartkami i długopisy dwa lub trzy (bo peremanentnie gubię cholery).

Pierwsze pół godziny to koszmar. W duchu przeklinam nieobecność mojej Krysi, która pomaga ogarniaćmi ten chaos. Ufff. Tylko jeden klient umyka, odwołuje swoje zamówienie. Łaskawcy pofatygowali się do baru, zeby oznajmić mi, że dwóch piwek alkoholowych i dwóch bezlakoholowych i soczku pomidorowego już nie chcą i idą sobie precz.

Dobre i to, ale nie. W ferworze barowej szamotaniny zaczynam realizować ich zamówienie. Już stoi taca pełna piw i soczku czerwonego. Puta Madre! Cześć towaru idzie do następnego klienta reszta ląduje w żołądkach załogi. Tu nic się nie marnuje, a już na pewno nie świeże zimne piwko.

Polacy! Polka konkretnie. Ania dziś (na codzień pilnuje moje rozbrykane potomstwo) na okoliczność nieobecności Krysi przyniosła na pasaż talerz z zamówieniem i coś do mnie w mowie Gombrowicza zagadnęła. Pani, która siedziała przy jednym ze stolików do nas w tejże mowie odparła. Mieszka w Norwegii, prowadzi restaurację, ma męża Włocha. Kocham te intereuropejskie klimaty. Klienci Anglicy, Włosi, Francuzi. Tego w Ostródzie nie było, o nie. Jeśli już przyjdzie pogadać po angielsku czy hiszpańsku to najlepiej o piłce nożnej. Wpada do mnie Włoch z Turynu czy Mediolanu. Łatwizna.

Jest też sąsiad z góry z Madrytu - fan Realu, ale to już zupełnie otra cosa (inna sprawa).
Trzeba stoliki sprzątać. Do jutra.

Komentarze

  1. Trafilem tu przez przypadek - ot spojrzenie co tam panie w p....... w sensie w Alicante "slychac" - a tu nie dosc ze blog (samoczytajacy) to jeszcze mozliwosc wypicia "zyłka"* a ze bede "dysfrutowal sol" w okolicy, to...... jakim srodkiem komunikacji miejskiej najlepiej sie gdzies w okolice Meduzy dostac??

    Pozdrawiam i powodzenia

    *zyłek to hiszpanska forma naszego żywca

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ile to wszystko kosztuje czyli kasa, kasa, kasa.

Oni w środy jedzą...

Chłodna enklawa w piekielnym gorącu.