Piwko, Fanta, Cola... - i jak tu zarobić?

Prawdziwe konfitury są w jedzonku. Marże na ciepłe posiłki w gastronomii są kolosalne. Ile można narzucić na puszkę toniku czy butelkę Coca-Coli? Z zazdrością spoglądamy na sąsiadów, którzy siedzą w tej branży od 27 lat, mając naprawdę niewielką kuchnię wydają po kilkadziesiąt obiadów dziennnie. Czasem wiatr przywiewa do nas jakiś paragon ze stolików restauracji "Lorea" czy "El Mayoral". Rekordowy opiewał na kwotę 360 EUR, dużo, dużo więcej niż wynosiła średnia naszych całościowych dziennych utargów w ciągu pierwszych 3mcy działalności. Nastawić się na solidną wyzerkę to ogromne wyzwanie. Ciepłe, smaczne, serwowane jak najszybciej się da. W kuchni o powierzchni 5-6 m2 takie cuda udają się tylko Chińczykom. Musieliśmy jakoś stawić czoła wyzwaniu i całkowicie zrewidować nasze pierwotne menu. Na początku chcieliśmy być bocaderillą czyli kanapkownią/kanapkarnią a obrót robić głównie na napojach i piwie, może i mocniejszych alkoholach jak pomyyślne wiatry pozwolą. Wobec mizerii zainteresowania klientów taką opcją szybkko się przemianowaliśmy na creperię czyli naleśnikarnię.

Tutaj odzew był nieco większy. Pyszne obfite porcje dwóch dużych naleśników z pieczarkami, serem, szynką zasmakowały tym nielicznym szczęślliwcom, którzy mieli odwagę i chęć spróbować. Ceny były naprawdę niewygórowane bo najbardziej wypasiona porcja chodziła raptem po 5 EUR. To jednak nie zadziałało jak należy, sezon rozkręcał się zbyt wolno, koszty rosły, a obroty wcale. W końcu zrobiło się tak mizernie, że musieliśmy się ratowac podnajmowaniem pokoi w naszym mieszkaniu. Tak poznaliśmy Magdę i Radka naszych obecnych wspólników. Zaproponowali spółę, rewolucję w menu i zupełne postawienie na głowie obecnego jadłospisu.

Naleśniki ostały się tylko jako desery, a te pieczarkowo-szynkowo-serowe pyszności skazaliśmy póki co na banicję. Do menu wskoczyło to, co w zasadzie na nadmorskiej plaży winno być oczywiste: owoce morza. Chcieliśmy i ryby, ale to poważniejszy temat wymagający perfekcyjej organizacji kuchni i zręcznego zarządzania bardzo szybko psującymi się zasobami. Postawiliśmy na krewetki i tapasy. Nawet mrożone krewetki umiejętnie przyrządzone smakują naprawdę wysmienicie a przy tym przygotowuje się je szybko co w gastronomii jest wielką zaletą. Radek parł też do ostryg. Nawet mieliśmy je w menu przez pierwsze 2-3 tygodnie. To jednak drogi towar, przechowywać się go długo nie da, a snobistycznego kilenta, który raczy się ostrygami przyciągnąć niełatwo.

Po prawie dwóch miesiącach od zmian wciąż wszystko jest wielką niewiadomą. wszystko sprzedaje się w kratkę. W miarę stabilnie sprzedają się kawałki kalmara w sosie pomidorowym i suche mini tościki na zimno z serem, szynką serrano, ogórkiem, białym serem, itp. To jednak drobnica. Na rachunkach za 5-10 EUR da się wyżyć jak się ma przerób niczym McDonald. Do tego jednak wciąż droga daleka...

Komentarze

  1. Nie pomyślałbym, że kanapki mogą źle się sprzedawać. Nie byłem jeszcze w Alicante, ale w Madrycie czy Zaragozie to stałem w długaśnych kolejkach po kanapki... Ale ja się właściwie nie znam, więc może tylko to wyglądało, jakby interes kwitnął. Bardzo przyjemnie czyta się Twoje wpisy i przyznam szczerze, iż nie wiedziałem, że o prowadzeniu knajpy można tyle pisać... I to w tak ciekawy sposób :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za słowa uznania :). Spisuję tematy na gorąco, w międzyczasie szperam w pamięci co się zdarzyło wcześniej. Mały bar, a tyle tematów do omówienia ...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ile to wszystko kosztuje czyli kasa, kasa, kasa.

Oni w środy jedzą...

Chłodna enklawa w piekielnym gorącu.