Tutaj w sierpniu nie pada.

A jednak. Zagrzmiało, pobłyskało i pokropiło nawet, choć w sierpniu, a już zwłaszcza w jego I połowie takie coś zdarzyć się w Alicante nie ma prawa. Winno być wściekle gorąco, wilgotność 110%, że tchu złapać nie można. Ma się to "szczęście", że trafiliśmy na rok gdzie wszystko jest postawione na głowie. Najzimniejszy rok od x lat. Najzimniejsza jesień, zima i wiosna a i lato jakieś takie mało zaciekłe w swym rozgorączkowaniu. Trza mi szukać pozytywów - człek mniej się poci. Negatywy to mierny popyt na pyszne zimne, gazowane, słodkie napoje z koncernu Coca-Cola i mu pokrewnych.

Znowu było to samo. Krótka chwila i zbiorowo, niczym chmara owadów nasze krzesełka obsiadł tłum. Szczęśliwie wymagania nie były zbyt rozbudowane, a nieuniknione w tym fachu zgrzyty i zgrzyciki nie nazbyt dotkliwe. Ot jakimś babulinkom nie zasmakowała nasza chorchata, a dwie babki w średnim wieku krzywiły się na niedostatecznie niską temperaturę naszych piw. Ktoś tam zażyczył sobie piwa bezalkoholwego w jakimś obcym gatunku. Po tym nowym dla mnie doświadczeniu przysięgam sobie solennie, że nigdy, przenigdy nie pomyślę już sobie brzydko o żadnym kelnerze. Ten jakże niedoceniany i pogardzany nawet zawód to cholerstwo wymagające świetniej koordynacji, cierpliwości i wyrozumiałości - zwłaszcza z tymi dwiema ostatnimi cechami było zawsze u mnie krucho. Zaiwaniajac pomiędzy stolikami nie raz zadaję sobie pytanie i na kiego mi to było? Knajpki mi się zachciało kurza twarz...

No tak, ale palmy, piasek, słońce, morze Śródziemne - każdy o tym marzy, co nie? Na koniec słów jeszcze kilka o specyfice naszego baru. Otóż jest on usytuowany na rogu budynku i dostęp z deptaka wymaga małego spaceru: przejść przez szerokość ogrodu, który dzieli taras przy budynku od pasażu i skręcić w prawo. Jednorazowy spacerek to nic. Kiedy trzeba jednak obsłużyć 8 stolików, do każdego średnio trzeba liczyć minimum 3 podejścia: zamówienie, dostarczenie towaru, wydanie reszty, zbiórka brudnych naczyń. Wystarczy 20 czy 30 obsad stolików i robi nam się ze 3 czy 4 km. To nie takie zwykłe 3-4 km bo z tacą obładowaną nieraz po brzegi po wrednym, wyboistym, kamienistym chodniku. Balansując pomiędzy rojącym się na pasillo tłumem, kelnerami od sąsiadów z "Bringis" i ich kilentami.

Zwłaszcza te ostatnie cholery działają mi na nerwy. Rozsiadają sie na całą szerokość tarasu, blokując przejście, jedyne jakie nasza "Medusa" ma.

I jeszcze troszkę o "mieszkańcach" pasillo. Są małe Cyganiuki z harmoszką wyłudzające od naiwnych Hiszpanek drobniaki ze zdumiewającą łatwością, są i grajkowie-gitarzyści z Ameryki Południowej brzdąkający sobie nienachalnie. Jest i rysownik - portrecista. Profesjonalista pełną gębą bo z lampą i zasilającym ją agregatem. Coby jego miarowe terkotanie (tego agregata - agregatu) nie płoszyło modeli jest wystawiany paręnaście metrów w plażę. Rysownikowi niezmiennie towarzyszy kilku, kilkunastoosbowy tłumek gapiów.

Późno już. Będę sobie przypominał różne takie, jutro i pojutrze.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ile to wszystko kosztuje czyli kasa, kasa, kasa.

Oni w środy jedzą...

Chłodna enklawa w piekielnym gorącu.