Łyk wspomnień, bo dzisiaj jakoś tak nijako.

Siedzimy tu już 5 miesięcy niemal. Goniąc terminy zaciekle kończyliśmy w iście wariackim stylu remont żeby otworzyć się na tę magiczną datę 19 marca - jakaś fiesta na San Juan i przy okazji dzień ojca. Miast spodziewanych set ojro uhandlowaliśmy może ze 25. Kostucha była koszmarna, zapiździucha jakbym w świętokrzyskiem biznes otworzył a nie nad lazurowym, ciepłym morzem. Ludków NIET. Oszukano nas!

Dalej lepiej nie było. Bida z nędzą, obroty, że kiszki burczą marsza  żałobnego. I tak paskudnie było przez kolejnych dni 10. Gwałtowny skok popularności odnotowaliśmy na Semana Santa. Plażę opanował dziki, nieprzebrany tłum. W dzień, który najwięcej się działo musiałem gonić po teściową na lotnisko zostawiając Krysię samą. Co bienda przeżyła... Sama wobec dziesiątków klientów i ich zachcianek, może i nie specjalnie wyszukanych, ale za to wyartykułowanych w jednej i tej samej chwili. Nim wróciłem po 2 ponad godzinach małżonka ma kochana zdążyła przettrwać 3 załamania nerwowe, ale i doświadczyć ludzkiej, intereuorpejskiej solidarności, a gwoli ścisłości intereuropejsko-azjatyckiej. Krysię wsparł w krytycznej chwili nasz serdeczny kumpel ze szkoły językowej David z Londynu ze swoją dziewczyną Hacer ze Stambułu (konkretnie jego azjatyckiej części).

Bez słowa rzucili się do piętrzących się stert naczyńi preparowwania sałatek czym zapewne doprowadzili by do rozpaczy legalistów, którzy dopytywaliby się czy nasajmprzód rączki umyli i czy mieli aktualne badania przesiewowe. Widać mieli bo nikt z klientów w ciągu kolejnych miesiecy wedle mojej wiedy nie zszedł nagle z tego świata, a w każdym razie nie wskutek nie w pełni regulaminowego urządzenia kuchni i personelu w naszym "Mil Lagos". Ale to jeszcze nic. Zanim David i Hacer przybyli z odsieczą już było bardzo, bardzo źle. Krysia nie zmywała już naczyń, myliła zamówienia, nie przyjmowała nowych.

I tu zaskoczenie największe. Młody chłopak spontanicznie chwycił notes i ruszył na pasaż zbierać zamówienia. W chwilę poźniej kobieta koło 50 tki spojrzawszy na ogarniętą obłędem Krysię bez słowa wpasowała się na zaplecze i jęła jej zmywać naczynia. Do dziś, kiedy tylko pojawia się na spacerze na Playa San Juan nas odwiedza. Kiedy pojawiłem się z teściową gastronomiczny amok Hiszpanów już dogasał. Pech! No i jeszcze Krysi ktoś z kasy 50taka buchnął, a ja zatrzasnąłem w mieszkaniu klucze i zostałem sfrajerzony za stówaka przez mającego niewątpliwie zaburzańskie prowieniencje cerrajero czyli ślusarza.

A wszystko to zaczęło się po całkowicie pustym, nudnym poranku, dokładnie w 5 minut po moim wyjeździe z baru. I tak tu już jest.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ile to wszystko kosztuje czyli kasa, kasa, kasa.

Oni w środy jedzą...

Chłodna enklawa w piekielnym gorącu.